Otóż Ola, kiedy była dość małym jeszcze człowiekiem (takie z metra cięte) myślała że takie magiczne urządzonko kuchenne o nazwie mikrofalówka, jest centrum łączności z UFO. Światełko w środku tylko powiększało mój niepokój, ponieważ myślałam za każdym razem, że z mojego podgrzewanego mleka na kakao wylezie zielony stwór, który mnie porwie na Marsa czy na jakiegoś innego Saturna.
Anyway!
Dzisiaj biorę na warsztat ciasto Delecty...z mikrofalówki. Kupione w Inter Marche za około 1,79 ale myślę, że znajdziecie w każdym większym markecie (o ile już tego nie wycofali- bo mogli)
Łatwe ciacho. No przyznam, że wykonanie jest dość...łopatologiczne. Pół szklanki wody, proszek, mikrofalówka. Ale czy gra warta świeczki? Wygląd na opakowaniu kusi, nie powiem. Wszystko pikne, biały sterylny kubek, CZEKOLADA, czcionka rodem z Kinder Bueno- nic tylko jeść. Rly?
Żeby nie było, że oszukuję, wziełam podobnych gabarytów kubek, żeby przekonać się na ile wielkość na opakowaniu dorównuje tej w rzeczywistości. Sam proszek nie wygląda jakoś świetnie, bo czego tu oczekiwać od ciasta w proszku! Duuuużo chemii i "płatki czekolady"... tia.. Nie powiem, bo proszek sam w sobie pachniał bardzo ładnie, wyjątkowo..biszkoptowo. Czuć było na prawdę jakby muffinę. No ale cóż. Intuicja i pierwsze wrażenie mnie zwiodło.
Jak powiedziałam- miszu miszu i do ufofalki. Tam spędza (uwaga) MINUTĘ i według producenta powinno być zdatne do spożycia, wyrośnięte, mniamuśne i wogóle szał. Ha. Ha. Ha.
To co odczekało przed mikrofalówką 5 minut (jak zaleca Delecta) nijak można było porównać do tego co zostało uwiecznione na foliowym opakowaniu. Wyglądowo (jako konsystencja)- owszem. Ciasto było wyrośnięte, nie zbite, nie zakalcowate, wyglądało jak z obrazka.
Problem tylko polegał na tym, że było niewyobrażalnie, zastraszająco i śmiesznie mało.
Na potrzeby zdjęcia specjalnie zrobiłam ostrość na opakowanie. Spójrzcie tylko sami! Wyglądają tak samo, nieprawdaż? Nie? Na pewno? No na pewno! Ilość ciasta w moim kubku nie była nawet w połowie taka jak z opakowania. Powiedziałabym, że zajęła jakoś 1/3 kubka, co dla mnie jest wielkim żartem i cyrkiem na kółkach.
Co do smaku- bo to powinno być najważniejsze. Nie najgorszy. Co nie znaczy że świetny. Smak ten zakwalifikowałabym do tych "zjem, ale jak nie będzie nic innego". Czuć ogromną ilość chemii, ogromną ilość jakiś emulgatorów, ogromną ilość wszystkiego...z wyjątkiem ciasta "drożdzowego"- bo nie wiem jak je nazwać.
W buzi było...takie sobie. Nie rozpływało się, ale też nie pozwalało na dość czynne ruchy żuchwy. Nie było suche- ale też i nie mokre. Było takie bardzo..z proszku. Ktoś, kto próbował muffiny Dr Oetkera z proszku a potem swoich, domowych, może mieć pojęcie o jaki smak mi chodzi. Chociaż Oetker i tak się postarał w stosunku co do tego. Odradzam!
A skład? Wszystko co powinno być w ilości maksymalnej, jeżeli robilibyśmy takie ciasto sami, zostało tutaj zmniejszone do absolutnego MINIMUM. Mąka, olej, jajka (w proszku ofkors) i płatki czekolady w składzie produktu mają aż 6-cio procentowy udział! 6% ! Serio? Wszystkie substancje spulchniające, emulgatory, trudne wyrazy oznaczające dziwne związki chemiczne, wsio wsio czego dusza zapragnie, z tym że wiadomo- w proszku.
Z tą porcją (65g) zeżarłam 235kcal i wiecie co? Nawet ich nie poczułam. 2g tłuszczu, 16,6 węglowodanów i m. in 0,4g soli. Patrząc na same kalorie, to w tej samej ilości kalorii zmieściłabym się zjadając 4 zupki chińskie z lewiatana (260kcal), albo bym zaszalała i opiepszyłabym schabowego i jego 386 kalorii. Kompletnie nieopłacalne i nie dobre żarcie. Fu.
Odradzam wszystkim wahającym się- ble fuj i koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
co myślisz?